Pod koniec roku obudziłam się z myślą, że nigdy nie będę miała 17 lat. Tak, siedemnastu dokładnie. Nie pamiętam czy coś mi się wtedy przyśniło, ale przestraszyłam się bardzo. Nigdy już palenia za szkołą? Wracania nad ranem? Zdejmowania szpilek przed klatką? Chodzenia do monopolowego po drugie wino? Nigdy więcej żadnej klasówki? Sprawdzianu? Egzaminu? Wcześniej nie wierzyłam, że takie rzeczy też można z rozrzewnieniem wspominać! Nie wiedziałam jak cieszyć się z nadchodzących dni - przecież ja się starzeję, będzie tylko gorzej!!! Absolutnie nie zauważałam tego, że przyszłość może być równie fascynująca jak przeszłość. Bałam się dorosnąć. Być odpowiedzialna. Już się nie boję. Poprzedni rok pokazał mi, że nie musimy bać się przyszłości, bo wcale nie jest tak bardzo nieznana, to my sami decydujemy o tym jaka będzie.
W
"Pokochaj swoją pracę, zanim ją zmienisz" pisałam o swoim załamaniu. Wspomnę jeszcze raz, że to doświadczenie było trudne, ale trwało bardzo krótko i dobiegło końca, zanim przerodziło się w poważne stadium. Od dziecka byłam dość udręczoną duszą i nikt nie wiedział skąd mi się to bierze. Często słyszałam, że na pewno siedzi we mnie Zły. Nie kwestionuję, być może tak było. Jestem przekonana, że wszystko co nas spotyka zawsze niesie ze sobą głębszy sens. Spotkałam kogoś, komu nie byłam w stanie sama pomóc, pomyślałam więc, że dobrą ideą będzie zabranie tej osoby na Mszę o uzdrowienie. Nigdy nie byłam bardzo wierząca. Nie wiem czy byłam w ogóle. Wydawało mi się, że czasem chodzę do kościoła tylko dlatego, że urodziłam się w katolickiej rodzinie. Powtarzałam, że gdyby od dziecka kazano mi wierzyć w telewizor to też bym wierzyła. Dlatego nie wiem z jakiego powodu wpadłam na taki pomysł. Widocznie uznałam to za ostateczną deskę ratunku. Sprawy poszły nie tak jak pójść miały. Pierwszy raz w życiu złamałam się na prawdę. To już nie było, jak dotychczas, celowe szukanie smutnych piosenek, czytanie smutnych książek i oglądanie smutnych filmów. Tydzień płakałam i śmiałam się na zmianę, piłam, paliłam i nie chciałam dalej żyć. Nic mi się nie stało, po prostu nie mogłam poradzić sobie z emocjami i z ogromną pustką, którą ciągle czułam w środku. Na prośbę mojej Mamy, Łukasz zabrał mnie na tą Mszę, na której przecież miałam być z kimś innym. Przybliżę Wam w skrócie jak to wygląda. Taka msza odbywa się w co drugą środę każdego miesiąca w Parafii pw Wieczerzy Pańskiej przy Al. Warszawskich 31. Na początku jest msza, jak każda inna. Następnie świadectwa ludzi, którzy doświadczyli uzdrowienia. Na końcu jest modlitwa o uzdrowienie, podczas której Jezus przez księdza prowadzącego udziela łask. Ksiądz mówi np.:
W kościele jest osoba, która od dłuższego czasu z powodu chorego kolana ma problemu z poruszaniem się. Jezus dotyka Twojego kolana i przestaje Cię boleć. Później prosi o podniesienie ręki, jeżeli tego doświadczyłeś, na znak wiary. Trwa to około 3 godzin, ale poczucie wspólnoty, jakiej często nie czuć podczas niedzielnych mszy i piękne pieśni w wykonaniu chóru, sprawiają, że czas nie ma znaczenia. Szłam na tą mszę z wiarą, że być może to mi pomoże. Że być może rzeczywiście to nie kogoś miałam tam przyprowadzić, ale przyjść sama ze sobą. Podczas mszy czułam ogromną złość, wściekłość wręcz. Chciałam wyjść, rzuciłam Łukasza, mówiąc mu, że to już koniec, że chcę być sama. Absolutnie nie słuchałam tego co mówi ksiądz, oglądałam swoje świeżo zrobione paznokcie i zastanawiałam się jakim cudem zgodziłam się tam pójść. Pomyślałam, że jak mogę o cokolwiek prosić, skoro nie poszłam do spowiedzi, a ostatnio w kościele byłam pół roku wcześniej. Aż nagle słowa, które padły z ust kapłana zostały skierowane dokładnie do mnie. Mówił o problemach w pracy, ciągłych migrenach, kłuciu w sercu, któro nie dawało spać (byłam przekonana, że to boli wątroba po częstych imprezach), o tym, że na wszystko reaguję złością, agresją wręcz, bo tak się nauczyłam i nie umiem inaczej, o tym, że od zawsze uciekam. Mówił, że ciągle zastanawiam się nad sensem wszystkiego i nie muszę tego robić, bo to Jezus ma znać sens, a nie ja. Ja mam tylko zaufać. Oblało mnie uczucie ogromnej miłości. Miłości z pewnością nieludzkiej. Pustka, którą przez tyle lat nie umiałam zapełnić, została wypełniona. Poczułam się tak, jakby ktoś wyjął moje serce, zresetował i wstawił je spowrotem, bez ran, bez starych blizn, bez zadrapań. Mogłam zacząć od nowa. Przez cały ten czas płakałam. Kiedy padły słowa, abym podniosła rękę na znak wiary jeżeli tego doświadczam, zwątpiłam. Wszystko odeszło, rozejrzałam się po kościele kto podniesie rękę. Wtedy kapłan powiedział, abym nie wątpiła i gdy podniosłam rękę znów oblało mnie uczucie ogromnej miłości. Już nigdzie nie chciałam iść, mogłam tam siedzieć do rana. Kiedy wyszliśmy powiedziałam do Łukasza, że ja nie wiem jak mogłam być taką tępą dzidą, przejmować się niewiadomo czym, szukać całe życie szczęścia w przyziemnych rzeczach. Wyszłam zupełnie inną osobą. Co nie znaczy, że jestem w kościele co niedzielę. Czasem mi się nie chce. Czasem też wracają smutki i złości. Ale wiem skąd to się bierze i wiem też, że Bóg mnie kocha i ciągle toczy wojnę o moją duszę, a kiedy mu tylko na to pozwalam, sprawia, że jestem szczęśliwa. W święta dowiedziałam się, że podczas tej mszy moja Mama w domu, za wstawiennictwem Dusz Czyśćcowych, modliła się o to, aby Bóg zabrał mi to serce z kamienia. Modlitwa wstawiennicza za kogoś ma ogromną moc, tym bardziej jeżeli jest to modlitwa rodziców o dziecko. A Dusze w Czyścu cierpiące są bardzo miłe Panu Bogu i mogą wyjednać dla nas Wiele Łask Bożych. Podczas mszy Łukasz modlił się za nas, kiedy powiedziałam, że to już koniec, zwątpił w to, że będziemy nadal razem i modlił się tylko za mnie, o to abym była szczęśliwa i znalazła spokój. To nie ja sobie wymodliłam to uzdrowienie. Nie ja o nie poprosiłam. Byłam coraz dalej od Boga, a mimo wszystko On był cały czas przy mnie. Czekał tylko na to, aż ktoś Go poprosi o moje uzdrowienie. Nie ważne czy chodzicie do kościoła co niedzielę, czy wcale. Nie ważne czy wierzycie w Boga, czy nie. Bóg wierzy w Was. Moje świadectwo jest tego doskonałym dowodem. Wiem, że nikt by mi tego nie wytłumaczył. Byłam jak św. Tomasz, który nie chciał uwierzyć dopóki sam nie zobaczył.