Wracam
do domu po ośmiu godzinach pracy i godzinie dojazdu, przekręcając
kluczyk w zamku myślę o gorącej kąpieli, kakao w ulubionym kubku
i lekturze najnowszego kryminału. Już od progu wita mnie skaczące
niczym kangur dwadzieścia kilogramów. Jak już zdążę poskromić
psa i znaleźć smycz rozglądam się za rzuconą gdzieś w pośpiechu
torebką. Akurat z tym idzie szybko, domowy szop pracz, kradziej
jedzenia, zdradza się szeleszcząc wyjmowanymi z torebki papierkami,
kiedy łapką wygarnia co najlepsze. Biegnę uratować co się da,
odganiam kota i rozglądam się za drugim. Leży na swojej półce,
niby nie zauważając, że wróciłam. Dostojny, rudy pręgowany,
mini tygrys. Głaszczę. Próbuję. Czasem się da, czasem odsunie.
Wychodzę z psem, bo przecież ja się nabiegałam w pracy, on nie
miał gdzie i potrzebuje długiego spaceru. Rozmawiam z innymi
właścicielami. Jak młode matki odpowiadam na pytanie: co u ciebie.
Mieliśmy alergię pokarmową. Uciekliśmy do sąsiadki. Zrzuciliśmy
żelazko. Zabiliśmy bazylię.
Wracam
do domu.
Czytam
kartkę przyczepioną do lodówki.
Że
wróci późno.
Żebym
wyprowadziła.
Nakarmiła.
Zajrzała
do kuchni.
Że
kocha.
Sprzątam
porozrzucane zabawki.
Misie.
Gryzaki.
Bułkę
tartą z kuchennej posadzki.
Głęboki
wdech.
Przez
myśl przechodzi zdanie, które wypowiadają odwiedzający nas
pierwszy raz znajomi...
Już
wiecie jakie.