10:55

Tęczowe dzieci istnieją na prawdę - ciąża po stracie - moja historia

Tęczowe dzieci istnieją na prawdę - ciąża po stracie - moja historia


Dodając na instagram pierwsze zdjęcie Maksa po urodzeniu chciałam podzielić się z Wami naszą radością, i zostawić je sobie na pamiątkę w wirtualnym świecie. Ale przede wszystkim pragnęłam tym z Was, które ciągle jeszcze czekają na dziecko, dać nadzieję. Nadzieję na to, że po burzy jednak wychodzi to słońce i tęcza i pojawia się nareszcie "tęczowe dziecko". Wiem, że jest Was tutaj dużo. Za dużo. Takie straty nie powinny mieć miejsca. Dostałam już od Was kilka wiadomości o tym, że nasza historia jest światełkiem w tunelu. Że skoro mi, po dwóch stratach, udało się zajść w zdrową ciążę i urodzić zdrowe dziecko, wierzycie, że Wam też się uda. Jeśli jesteś jedną z kobiet, która musiała przedwcześnie pożegnać się z dzieckiem, bardzo mi przykro, że Cię to spotkało. Cieszę się, że tu trafiłaś i mam nadzieję, że odnajdziesz pocieszenie w moich słowach. A przede wszystkim czekam na wiadomość, że Ty też przytuliłaś swoje dziecko.

Ciąża po stracie, nawet ta całkiem zdrowa, nie jest łatwa. To rollercoaster emocji, chcesz skakać z radości na widok dwóch kresek, ale do ziemi brutalnie przygniata Cię świadomość, że już znasz tą historię, ze złym zakończeniem.

Gdybym miała powiedzieć co było dla mnie najtruniejsze to powiedziałabym, że pierwsze tygodnie, kiedy jeszcze nie czułam ruchów, szczególnie przekroczenie granicy, kiedy straciłam dzieci. Ciężko było mi się cieszyć z rosnącego pod sercem maleństwa, kiedy skupiałam się na najdrobniejszych obawach. Ukłucia. Brak mdłości. Jak pomyślę jak czekałam na te mdłości... (Jak już się pojawiły nie opuściły mnie do samego końca ;)) Każda wizyta w toalecie kończyła się sprawdzeniem czy nie plamię. I... dokładnie w okolicy tego tygodnia w którym straciłam poprzednie ciąże na bieliźnie zauważyłam plamienie. Tak samo było, kiedy skończyła się moja druga ciąża. To jest strach nie do opisania. Boisz się, że tracisz kogoś kogo jeszcze nie poznałaś, ale już zdążyłaś pokochać.

Zgłosiłam się na izbę przyjęć. Powtarzałam sobie, że wszystko jest dobrze. Ale przecież już raz tak czekałam zaklinając rzeczywistość i modląc się żeby wszystko było dobrze. Po kilku godzinnym oczekiwaniu zostałam zbadana tylko na fotelu i lekarz po poinformowaniu mnie, że nie widzi krwawienia, zapytał czy chcę zostać na obserwacji. No raczej! Odpowiedziałam bez namysłu, że zostaje i niech mnie badają jak chcą, byle szybko. Ale, że trafiłam tam na majówkę, było mało lekarzy, dużo cesarek i nikt nie miał czasu zrobić mi USG... Bez wątpienia przeżyłam wtedy najgorszą noc w moim życiu. Kiedy nad ranem zaczęłam krwawić byłam już pewna, że to już koniec. Nareszcie ktoś się mną zainteresował. Do dziś pamiętam ten stres. "JEST SERCE?" pytałam ledwo lekarz dotknął mojego brzucha. "No jest, czemu miałoby nie być?" ... No ciekawe skąd mi to w ogóle przyszło do głowy.

Po tygodniu znowu zaczęłam plamić, od razu pojechałam do innego szpitala, wcześniej dzwoniąc na izbę czy zrobią mi od razu USG. W szpitalu rzeczywiście odrazu wzięli mnie na USG, a w dodatku znaleźli przyczynę krwawienia. To mały krwiak, który już wtedy się wchłaniał, narobił nam tego strachu. Zastanawiałam się nad zmianą lekarza prowadzącego, ale chciałam dać jeszcze jedną szansę swojej prowadzącej, była w końcu jedną z najlepszych w mieście.

Wylądowałam trzeci raz w szpitalu (w tym "pierwszym") w którym pracowała moja prowadząca, tym razem z powodu ciążowej cukrzycy. Na wstępie dostałam od niej zjebkę za to, że udałam się do innego szpitala, a nie do tego "jej" w którym była kierownikiem oddziału. Stałam na korytarzu, słuchałam co ma mi do powiedzenia ta pretensjonalna kobieta i byłam w szoku, że można tak odnosić się do kobiety w ciąży. Nie wiem czy to jej zasługa, że utrzymałam tę ciążę - byłam faszerowana garścią tabletek. Ale już wtedy wiedziałam, że jak tylko wyjdę z tego szpitala to nikt mnie tam już więcej nie zobaczy. W dodatku o zastrzyki przeciwzakrzepowe poprosiłam sama lekarkę, która prowadziła moją salę. Była zdziwiona, że jeszcze ich nie biorę... Nikomu nie polecam tej pani "profesor".

Wróciłam do swojego poprzedniego lekarza. Dość specyficznego, ale nie robiącego bezpodstawnych wyrzutów a przede wszystkim wiedziałam, że jeśli nie będzie czegoś pewny to skieruje mnie gdzie trzeba. Był bardzo zaangażowany. Wysłał mnie do Warszawy na echo serca dziecka. Czekając na swoją kolej, totalnie zestresowana, przed samym wejściem poczułam pierwszy mocniejszy kopniak. Chyba wtedy trochę uwierzyłam, że się nam uda.

Drugi trymestr był już mniej stresujący. Zaczęłam robić wyprawkę. Na początek miałam kupić tylko kilka ciuszków, skończyło się na całej komodzie, więc do końca wakacji zapas mini ubranek był już gotowy, a ja je prałam, wywieszałam (kolorami!), prasowałam, składałam a potem jeszcze kilkanaście razy przekładałam i układałam od nowa. Czułam się dobrze, jeździliśmy nad rzekę i do znajomych. Musiałam tylko czuć kopniaki. Kiedy za długo się nie ruszał puszczałam "Mama ostrzegała". Działało.

W trzecim trymestrze znów odezwały się moje obawy. Po poronieniach przeczytałam wiele historii, także tych, które miały złe zakończenie pod koniec ciąży. Co tydzień jeździłam na KTG i USG, żeby sprawdzić przepływy. Ustawiałam wizyty tak żeby były przynajmniej co pół tygodnia.

Dla mnie ciąża po poronieniu to ciągłe napięcie. Czekanie na coś złego, czychającego zaraz za rogiem. Im starsza ciąża tym bardziej się cieszyłam, że dziecko się rozwija, a jednocześnie bałam. Wiedziałam jak się traci dziecko w 12 tygodniu ciąży, ale później? To jak rozdwojenie jaźni - rozmawiasz z ludźmi o przyszłości z dzieckiem, w głowie mając alternatywną przyszłość bez niego. Ale patrząc teraz z perspektywy czasu - uwielbiałam ten stan. Cały maj w szpitalu, garść tabletek, każdy koszmar i ponad dwieście zastrzyków w brzuch, przeżyłabym to jeszcze raz dla tych kopniaków.

Copyright © 2016 Brakuje Żyrafy , Blogger