18:03

Biedni bogacze, bogaci biedni








Kilkanaście lat temu siedziałam na huśtawce z kuzynką i gdzieś pomiędzy śpiewaniem i wymyślaniem piosenek snułyśmy marzenia o tym co by było gdyby pieniądze rosły na drzewach. Na prawdę. Ile ubranek dla lalek byśmy sobie kupiły. I w ilu wózkach byśmy je woziły.

W domu nigdy niczego nie brakowało. Nie było też nic ponad standard. Byliśmy normalną, przeciętną, (teraz rozumiem, że właśnie dzięki temu) szczęśliwą rodziną. I też dzięki temu pamiętam jak wyglądała moja ukochana zabawka z dzieciństwa. Dzięki temu w ogóle miałam swoją ulubioną zabawkę, niebieskiego zajączka z białym brzuszkiem. I dzięki temu Młoda też miała swoją pluszową myszkę Tusię – i za każdym razem gdy Tusia zginęła był płacz i szukanie w środku nocy, bo Młoda bez Tusi nie zasnęła. Pamiętam niedzielne wyjścia z rodzicami do kościoła, a później lody jedzone nad rzeką i łowienie kijanek do pustych opakowań. Pamiętam sierpniowe zakupy przed rozpoczęciem roku. Sukienkę na przedstawienie w którym grałam Calineczkę, własnoręcznie wykonaną przez mamę. Nawet różyczki z bibułki pamiętam. Strój cyganki na „choinkę” w szkole. Ubranie gospodyni od babci. Chustę od stryjenki. Wymalowane na różowo policzki. Pamiętam jak czekałam na tatę wracającego z pracy. Najpierw wypatrywałyśmy z siostrą samochodu. Liczyłyśmy który należał do niego. A później chowałyśmy się pod kocem. Dzień w dzień. Co dzień zaskoczone, że tata się nie domyśla, że znowu się tam schowałyśmy. Dzień w dzień udawał, że nie.

Kiedyś powiedziałam sobie, że nigdy nie będę pracować z ludźmi. Za to bardzo chciałam, żeby moja praca była związana ze zwierzętami. Dziś pracuję w lecznicy dla zwierząt. W dziale obsługi klienta. Bo niestety, ale ktoś te zwierzęta przyprowadzać musi. Przez pół roku, pomimo ostrzeżeń koleżanek, absolutnie żaden z klientów nie potraktował mnie w zły, czy nieuprzejmy sposób. Nie licząc tych, którzy nie potrafią powiedzieć dzień dobry, czy dziękuję – ale to drobiazg. Każdą napiętą sytuację potrafiłam rozładować, zanim jeszcze wymknęła się spod kontroli. Myślę, że zawdzięczam to swojemu nastawieniu, podejściu do drugiego człowieka, temu czego uczono mnie w domu i co też teraz powtarza Łukasz – stanowczo, szczerze, ale zawsze z szacunkiem. Dziś pierwszy raz zatrzęsły mi się ręce. Wiecie, wybuchy gorąca i takie tam. Odebrałam niezbyt przyjemny telefon, od kogoś komu wydaje się, że przez to kim jest należy się wszystko. Bo w naszym kraju to jest jeszcze taka komuna – masz nazwisko to możesz wszystko sobie załatwić. Więc Pan X zjechał mnie jak burą kotkę. Bo mógł. Strasząc, że jak chcę mieć spokojny wieczór to lepiej żebym zrobiła to o co prosi. Ja w szoku. Kim do jasnej cholery jest Pan X? A że po pracy wyjątkowo trafiam do rodzinnego domu to żalę się mamie. Bo co się będę martwić sama. Niech się pomartwi kobieta ze mną. I przy okazji pewnie coś wymyśli. Bo gorąca czekolada od Młodej pomogła tylko częściowo. Googlujemy. No okej. I chyba dopiero wtedy schodzi ze mnie ciśnienie. Gość na wysoko postawionej pozycji. Profesor na uniwersytecie. Ktoś kto powinien znać podstawowe zasady kultury. A jednak nie. Jednak zupełnie nikt. Wylał swoje frustracje na dziewczynę z recepcji. Przez telefon oczywiście. Bo osobiście, przy innych ludziach Pan X pokazał, że jednak potrafi przynajmniej udawać miłego człowieka.

W sumie mogłabym Wam powiedzieć kto to. Ale po co. I tak pewnie nie kojarzycie człowieka. Chyba, że tak jak moja mama chcielibyście od razu chwycić za telefon i dzwonić do kancelarii. W każdym bądź razie, ja miałam zepsuty wieczór, Pan X ma zepsute życie – i dzięki temu, że to zrozumiałam teraz nie płaczę. A miałam ochotę. I nie pomogłaby czekolada od Młodej i Nutella od Łukasza, która już na mnie czekała.

I bardzo dobrze, że pieniądze nie rosną na drzewach. Dzięki temu nie wszyscy są takimi burakami. I trochę to zabawne - dzięki tej nieprzyjemnej sytuacji wróciło do mnie tyle pozytywnych wspomnień. 

1 komentarz:

  1. Byłam kiedyś (może jakieś 2 lata temu), świadkiem takiej awanturki na recepcji...
    Pan odstrzelony od stóp do głów, na oko lekarz/prawnik/nowobogacki prezesik, zrobił Wam dziką awanturę, bo na paragonie nie było wyszczególnionych pozycji za co płaci, tylko ogólnie "usługa weterynaryjna". Nie zachował nawet minimum dyskrecji (pacjentów pełna recepcja, ale widać takim w to graj, jak mają widownię), tylko wykrzykiwał na Was, że: "ja ciężkie pieniądze płacę, więc chcę wiedzieć za co!!!". Nie pomogły tłumaczenia, że tak macie skonstruowany program/zaprogramowaną kasę, że możecie wydrukować dodatkowy dokument, na którym znajdzie szczegóły. Nie! Pan zaczął się miotać i "kazał"(!burak jeden!) wezwać właściciela. Całe szczęście był, bo aż strach pomyśleć, jak długo jeszcze wydzierałby się na Was... Patrzyłam na niego z politowaniem i miałam ochotę krzyknąć, czy on też wszystkim swoim klientom wystawia rzetelnie paragon?! Ale pomyślałam sobie, że szkoda na takiego gardła, albo że pogorszę sytuację...
    Coraz więcej zdarzeń, po których jestem na maxa przekonana, że dużo bardziej wolę przebywać w towarzystwie zwierząt, niż ludzi...
    Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Brakuje Żyrafy , Blogger